From the Moon with Love... Vol.2


Dziś kolejna porcja wakacyjnych migawek, tym razem nieco bardziej przydatnych i praktycznych. Przyznam szczerze, że wielu z lanzarotańskich ciekawostek i atrakcji nie udało mi się zobaczyć - wolałam plaszczyć dupsko na plaży - ot, uroki urlopów. I sama zastanawiam się teraz, czy mam żałować, że nie gnałam w oślim pędzie i większości wakacji nie spędziłam w samochodzie, czy też cieszyć się, że mam jeszcze po co wracać (piękny, wręcz książkowy przykład redukcji dysonansu poznawczego - czyli czego to człowiek nie potrafi sobie przetłumaczyć, żeby tylko poczuć się lepiej ;-) ).

Zazwyczaj z Lubym jesteśmy do bólu samodzielni i wszelkie wojaże organizujemy od początku do końca sami. Tym razem jednak poszliśmy na łatwiznę i aktywność własną ograniczyliśmy do udania się do biura podróży. I szczerze przyznam - organizacja nie zawiodła. Pracownicy już nieco gorzej. Zarówno w biurze, jak i już na miejscu byli tyleż pomocni, co epidemia cholery w osiemnastym wieku. Urocza niewiasta, której zadaniem było jedynie zainkasowanie naszych pieniędzy, każde zadane przez nas pytanie kwitowała takim spojrzeniem, jakbyśmy co najmniej usiłowali rzucić jej w twarz granatem. Szalenie pomocna istota z niej była. Z rezydentki na miejscu zresztą też. Z uroczym, przyklejonym do facjaty uśmiechem wygadywała niestworzone farmazony, kiedy my już po jednym dniu w lokalnych niuansach byliśmy lepiej od dziewoi zorientowani. A gdy już usłyszała, że nie planujemy stracić 70 euro od osoby na dalsze wojaże z biurem po wyspie, całkowicie straciła nami zainteresowanie, szybciutko zgarnęła torebeczkę i tyle ją widzieliśmy.*

*Cóż to było za biuro nie powiem, ale nadmienię tylko, że szwabskie, nazwa na trzy literki, a pierwszą z nich było "T"

Najlepszym sposobem na zwiedzenie wyspy (biorąc pod uwagę wszystkie możliwe koszta, w porównaniu z ofertą biura) jest wypożyczenie samochodu. Wypożyczalni w każdym z miasteczek od groma, ceny przystępne i przyjemne, furę dostarczają na hotelowy parking, a ty człowieku jesteś wolny w swych zamiarach niczym dzika świnia na zakręcie i możesz jechać gdzie ci się żywnie podoba. Uwaga tylko na śliczne, biało niebieskie samochodziki z napisami "Policia" i "Guardia Civil", sympatyczni panowie srogo każą za wszelakie drogowe wykroczenia, a chyba nikt nie chciałby stracić 600 euro ;-) Z drogowych ciekawostek - na Lanzarote nie ma skrzyżowań, ani jednego, zamiast nich są ronda (jak się okazało, rondo można nawet zrobić wokół ulicznej latarni ;-) ). Zagadką była dla nas również sygnalizacja świetlna - trzy pomarańczowe światełka, których komunikaty były nie do ogarnięcia, najlepiej w takiej sytuacji było zdać się na reakcje miejscowych (którzy iście włoskim zwyczajem sygnalizację świetlną traktowali raczej jako sugestię, niż jakikolwiek nakaz ;-) ).

Z lanzarotoańskich atrakcji, sygnowanych w większości nazwiskiem Manrique (o czym pisałam już w poprzednim poście), my zdecydowaliśmy się na wulkaniczny park narodowy Timanfaya, La Gerię i byłą stolicę wyspy - Teguise

Na pierwszy ogień poszła Timanfaya - za żadne skarby świata nie mogłam przepuścić okazji zobaczenia z bliska wulkanów (Co prawda w skrytości ducha liczyłam na jakieś atrakcje specjalne, w postaci choćby niewielkiej erupcji, no przynajmniej krateru, na dnie którego ochoczo chlupałaby lawa - niestety, B.H.P. nie pierwszy i nie ostatni już raz rujnuje doskonałą zabawę, musiałam się zadowolić jedynie poparzeniem tyłka, po usadowieniu go na jednym z murków, czekając w kolejce do autobusu, wożącego turystów po terenie parku). Jak już wiecie z poprzedniego wpisu - a jak nie wiecie, to powtórzę, ale wstydźcie się, że nie czytujecie Spódnic aż tak wnikliwie - na Lanzarote jest około trzysta wulkanów, których wzmożona aktywność w latach 1730 - 1736 przyczyniła się do zupełnego zniszczenia wyspy, która od tego czasu jest jedynie jałową mieszaniną skał, zastygłej lawy i popiołów. W epicentrum niegdysiejszej geologicznej masakry założono w 1974 roku park narodowy, i jak to w przypadku co ciekawszych atrakcji wyspy bywa, również w tym projekcie swoje palce maczał Manrique. Z uwagi na nie tak odległe wybuchy, na terenie parku wciąż odczuwalne są swoiste anomalia geotermiczne, raptem trzynaście metrów pod naszymi stopami, z uwagi na wciąż obecną tam magmę, temperatura sięga 610 stopni Celcjusza! Z czego ochoczo korzysta zaprojektowana przez Manrique na jednym z wulkanicznych szczytów restauracja, o wdzięcznej nazwie El Diablo. Otóż w tejże restauracji funkcjonuje wulkaniczny grill (który w pakiecie z kucharzem możecie zobaczyć parę zdjęć niżej), korzystający z wysokiej temperatury generowanej w wnętrza ziemi - czysty geniusz i diabelskie kurczaki. Klimat na terenie parku jest typowo pustynny, w ciągu dnia niesamowite upały, potęgowane jeszcze gorącem magmy pod powierzchnią ziemi, nocą za to robi się nieznośnie zimno. Za to widok z jednego z wulkanicznych szczytów na panoramę parku, z Atlantykiem w tle, niezapomniany. 








Alternatywnym sposobem na zwiedzenie parku jest przejażdżka na wielbłądzie. Ale wstydźcie się, wy okrutne kreatury, które się na to decydujecie. Dokładacie swoje pięć groszy (czy raczej w tym wypadku euro) do wykorzystywania i zamęczania zwierząt. Potępiam was, przebrzydłe paskudy. 

I w tym miejscu mała anegdotka. Darusia, istota z gruntu zwierzolubna, gdy tylko zobaczyła biedne wielbłądasy, od razu postanowiła jednego ocalić, spakować do wynajętej Corsy i z kontrabandą przetransportować do Polski. Na co Luby popukał się po głowie:
- I gdzie on niby będzie mieszkał? - pyta Luby.
- No jak to gdzie?! W ogródku! - odpowiadam.
- No ty chyba zwariowałaś do reszty! Już widzę minę twojej mamy, jakby to zobaczyła. Z kotem i wielbłądem wylądowalibyście pod mostem! - świnia rujnuje moje ambitne plany wyswobodzenia wielbłądasa.
Po powrocie, pokazuje Rodzicielce zdjęcia, a wśród nich te wielbłądasów, na co ona nagle krzyczy:
- Czemu nie uratowaliście wielbłądasa?! No przecież mieszkałby w ogródku!

A teraz już na poważnie. Serio wkurza mnie niemiłosiernie wykorzystywanie zwierząt ku uciesze turystów. Zaniedbane, eksploatowane do granic możliwości, mają przynosić jedynie zysk, kto by się tam przejmował ich stanem zdrowia - padnie, trudno, będą następne, ważne żeby była z tego kasa. Wkurza mnie to. Nie tylko na Lanzarote, ale na wszelkich wakacyjnych deptakach, we wszelkiej maści kurortach. Biedne zwierzęta zmuszone przez bydlaków bez serc do wożenia spasionych dup europejskich turystów. 



Następnie wynajętą Corsą, uzbrojoną w GPS, udaliśmy się na podbój La Gerii, okolicy słynącej z upraw winorośli i produkcji wina. A jakże, tego też nie można było przepuścić! Zniszczenie wyspy przez wspomniane przeze mnie, już niejednokrotnie, erupcje mogłoby wydawać się katastrofą. Jednakże, jak się okazuje, nawet z takimi niedogodnościami można sobie spokojnie poradzić. Lanzarote słynie z dość nietypowej metody uprawy winogron. Każdy pojedynczy krzaczek posadzony jest w wykopanym uprzednio dołku, na tyle głębokim, aby dotrzeć do urodzajnej gleby, znajdującej się pod popiołem. Następnie każdy z takich dołków obudowywany jest niskim, kamiennym, półokrągłym murkiem - zwanym zacos. Wszystkie te zabiegi mają na celu osłonięcie rośliny od wiatru, jak i również warstwa pyłu leżąca na glebie zapobiega jej szybkiemu wysychaniu w ciągu dnia, a w nocy zabezpiecza ją przed parowaniem, dzięki czemu skutecznie rozwiązano problem nawadniania pól uprawnych. Proste i genialne, a wina pyszne. Tak pyszne, że ryzykując nadbagaż przywieźliśmy ze sobą parę butelek.






I ostatnim punktem na naszej krajoznawczej trasie była Teguisa - dawna stolica wyspy, w której co niedziele odbywa się targ - kolejny skuteczny wabik na turystów. W przewodnikach wychwalana pod niebiosa, w rzeczywistości nie rzuca na kolana. Nie aż tak piękna, nie aż tak urokliwa. Jakby zapomniana, opuszczona i zabiedzona. Raptem tylko placyk wokół kościoła ma się jako tako, kręci się tu kilkoro turystów, otwartych jest parę sklepików i knajpek. A poza tym nic - pustka. Tak też byli, zobaczyli, raczej nie wrócą.




Przyznaję się bez bicia - nie było Jameos del Aqua, jaskiń Cueva de los Verdes, nie podziwiałam archipelagu mniejszych wysepek otaczających Lanzarote z punktu widokowego Mirador del Rio, nie byłam w Jardin de Cactus (choć z tego powodu płakać raczej nie będę, kaktusy jakoś wyjątkowo mnie nie kręcą). Trochę po fakcie żałuję, ale tydzień to trochę mało, zwłaszcza jeśli nie jest się zwolennikiem szaleńczego biegu i zwiedzania czegokolwiek po łebkach, byle by tylko można było po powrocie chwalić się pstrykniętymi na prędce zdjęciami, zwłaszcza jeśli przy okazji chciało się też trochę odpocząć ;-) 

P.S. Na koniec jeszcze tylko jedna mała rada. Zanim zarezerwujecie wakacje w biurze podróży, sprawdźcie BARDZO wnikliwie ofertę, łącznie z wpisaniem nazwy hotelu w Google i obejrzeniem go na zdjęciach satelitarnych. Może się wtedy okazać, że do plaży - a i owszem - 200 m, ale raczej będzie to plaża z gatunku tych preferowanych przez topielice, co to mają intencję rzucać się ze skalistych klifów ;-) 

Cieszę się, jeśli ktoś dotrwał do końca moich wypocin, szczerze doceniam :-) Jak zwykle będzie mi szalenie miło, jeśli zostawicie po sobie ślad w formie komentarza pod postem, zapraszam również na Spódnicowego Facebooka, na którym może i za wiele się nie dzieje, ale mobilizuje się, żeby coś z tym fantem zrobić, oraz na moje profile na Instagramie i Twitterze ;-) 




0 komentarze:

Prześlij komentarz

 

A największą popularnością cieszą się...