Klasyki, których nosić nie lubię

Każda z kobiecych szaf powinna być uzbrojona w kilka klasyków. Klasyków, które z mody nie wychodzą nigdy, a mając je w szafie zawsze możemy być pewne, że poranna zmora kryjąca się pod histerycznym stwierdzeniem "nie mam się w co ubrać" wcale nam straszna nie będzie. Ameryki nie odkryję, chodzi oczywiście o takie elementy kobiecej garderoby, jak nieśmiertelna mała czarna, czy para eleganckich, czarnych szpilek. I o ile nie potrafię sobie wyobrazić własnej szafy bez skórzanej ramoneski, jeansów we wszelakich fasonach, plejady umiłowanych białych koszul, czy swetrów, to wśród kobiecych klasyków kryją się takie niecne sztuki, które choć zachwycają na wieszaku, czy noszone przez innych, w moim własnym wydaniu są nie do ścierpienia i od kilku już sezonów światła dziennego nie ujrzały. 


TRENCZ 

Trencz (z ang. trench - okop) to płaszcz o iście wojskowym rodowodzie, ponieważ pierwsze okrycia tego typu zaprojektowane przez Thomas'a Burberry nosili brytyjscy żołnierze i oficerowie podczas I wojny światowej. Klasyczny powinien być dwurzędowy (10 guzików, z czego pięć dających się zapiąć), wiązany w talii paskiem, dopasowany, uzbrojony w epolety, klapę na prawym barku, skośne kieszenie, reglany, podwójny materiał w górnej części pleców i paski tuż nad nadgarstkami, umożliwiające spięcie ciasno rękawów. Pierwotnie płaszcze te występowały tylko w kolorze khaki, natomiast dzisiaj z powodzeniem możemy przebierać pośród rozmaitych wariacji kolorystycznych. 

Kupno takiego płaszcza to inwestycja - jeśli będzie on dobrej jakości, to z pewnością zagości w naszej szafie na długie lata. Ja swój egzemplarz posiadam już od jakiś ośmiu lat i gdyby nie niefortunna strata guzika, poniesiona w walce z zatrzaskującymi się drzwiami samochodowymi, byłby wciąż w stanie idealnym i nienaruszonym (sam fakt niezwykle rzadkiego noszenia nie ma tu absolutnie nic do rzeczy). 

Trencz jest o tyle wdzięcznym odzieniem, że niezależnie od typu kobiecej sylwetki, każda z nas będzie wyglądała w nim równie dobrze. Ze względu na jego specyficzną konstrukcję, każdej z sylwetek nadaje jakże pożądany kształt klepsydry (a wszystkim niezaznajomionym z sylwetkowymi niuansami polecam obejrzenie radzkowego poradnika). 

I o ile trencz niewątpliwie jest szalenie pożytecznym i funkcjonalnym elementem kobiecej garderoby, to ja nadal traktuję go jak zło ostateczne, a każdorazowe wspólne wyjście poza próg mieszkania poprzedzone jest co najmniej godzinnymi dywagacjami, czy aby na pewno będzie to pomysł trafiony. Nie zrozumcie mnie źle - ja go bardzo lubię, jest piękny, porządnie wykonany i służy mi dzielnie od wielu lat. My po prostu się ze sobą nie zgrywamy... Ja bledsza od ściany, on beżowy, a razem wyglądamy jak wielka, bezbarwna, wodnista plama. To trudna miłość po prostu jest...

BALERINY

Baleriny, czyli urokliwy synonim wygodnej elegancji noszonej na co dzień, to buciki wzorowane na tzw. twardych baletkach, czyli pointach, wykorzystywanych przez zawodowe baletnice do wykonywania figur wymagających stania na palcach.

Na pomysł stworzenia płaskich pantofli, które byłby doskonałym dopełnieniem prostoty projektowanych przez nią kreacji, a równocześnie byłby na tyle wygodne i komfortowe, aby można było w nich bez przeszkód chodzić przez cały dzień, wpadła Coco Chanel (działająca do spółki z włoskim szewcem Lazarro Massaro). Początkowo baleriny miały kwadratowe noski, jednak z biegiem czasu zaczęto je coraz bardziej zaokrąglać i dodawać fikuśne ozdóbki w formie rozmaitych kokardek.

Popularnością baleriny cieszą się przeogromną, dlatego też nie dziwi zatrzęsienie fasonów i materiałów, wśród których możemy przebierać, szukając idealnej pary dla siebie. I pomimo, iż za pomykaniem w baletkach jakoś wyjątkowo nie przepadam, to i ja w swojej szafie mam kilka par, a wsród nich wiodą prym te zamszowe, z licowanej skóry lub gumowe, zwłaszcza od Melissy, ale w tym przypadku, jako fanatyczna miłośniczka butów tej marki, jestem mało obiektywna. 

Do balerin stosunek mam dwojaki. But sam w sobie podoba mi się niezmiernie - uroczy, kobiecy. Ale mało czego nie znoszę tak bardzo, jak noszenia ich. Są za płaskie, przez co chodząc w nich, wyglada się jak mała, pokracznie człapiąca kaczuszka. Dodatkowo ustawicznie trzeba pilnować, żeby jednego z nich przypadkiem nie zostawić za sobą na środku ulicy, bo mają denerwującą tendencję do spadania ze stopy. Albo co gorsza, każdorazowe założenie kończy się złożeniem na ołtarzu zamiłowania do wygody ofiary z krwi. Baleriny po prostu nie dają się lubić. 

CONVERSY

Niewątpliwie klasykiem samym w sobie nie są, jednakże conversy cieszą się niesłabnąca popularnością, a miłośniczek kultowych trampek nie brakuje. 

Conversy są wytworem amerykańskim, liczącym sobie już ponad sto (!) lat, ponieważ pierwsze buty tego typu zostały wyprodukowane w 1908 roku. Kultowy model All Stars został zaprojektowany z myślą o zawodnikach NBA, jednak buty nie cieszyły się popularnością wsród koszykarzy aż do czasu, kiedy w ich promocję nie zaangażował się jeden z graczy Arkon Firestones - Chuck Taylor. Od tej pory conversy noszą wszyscy - nastolatki, żołnierze, gwiazdy rocka, młodzi intelektualiści. Stały się swoistym symbolem pewnego określonego stylu życia. 

Swego czasu, a były to moje szalone licealne lata, z conversami praktycznie się nie rozstawałam. Co rusz w mojej szafie pojawiała się kolejna para. Szkolny korytarz usłany był trampkami wszelkiej maści, fasonu i koloru. To były czasy, kiedy wartość człowieka była mierzona ilością par kultowych butów z białą gwiazdą na kostce oraz - paradoksalnie - stopniem ich zniszczenia. I to jest chyba bezpośrednią przyczyną mojej obecnej tak zagożałej niechęci do conversów - po prostu mi się przejadły. Nosili je wszyscy, były tak cholernie mainstream'owe, że na kanwie hodowania własnej modowej autonomii, definitywnie je odrzuciłam. 

A wy? Czego nie lubicie nosić?

Do napisania! 

1 komentarze:

  1. Biały t-shirt to coś czego nie znoszę, a przecież to taki klasyk must have każdej kobiety :)

    OdpowiedzUsuń

 

A największą popularnością cieszą się...